Kiedy w pierwszej scenie zobaczyłem na ekranie dojrzałe, a potem zgnite jabłka, symbolizujące oczywiście przemijanie, już wiedziałem, że nie będzie to następna awanturnicza opowieść o Robin Hoodzie, ale ambitny film. A kiedy pojawiły się napisy końcowe, okazało się, że jest on nie tylko ambitny, ale tażke wielki. Audrey Hepburn powraca po dziewięcioletniej przerwie, udowadniając, że wciąż jest świetną aktorką. Marion w jej wykonaniu to postać bardzo dojrzała i tragiczna, zagrana naprawdę genialnie. Audrey kradnie cały film Sean'owi Connery'emu, choć on również zagrał znakomicie. A zakończenie jest wprost rewelacyjne!